Recenzja filmu

Matteo (2014)
Michał Kondrat

Ewangelia według Matteo

Ostatni dzień października jest – jak słyszymy – Dniem Szatana. Nie zapominajmy, że Kondrat przygotował swój dokument z myślą o konkretnym widzu. Kto uważa zatem, że pozornie niewinny zwyczaj
Zagwozdka z takimi filmami jak "Matteo". Niesprawiedliwie oceniać dokument Michała Kondrata według kryteriów artystycznych, bo nie ma w nim aspiracji do bycia dziełem sztuki. To kino totalnie użytkowe, robione jeden do jednego. Rodzaj laurki nakręconej ku pokrzepieniu serc, upewnieniu w przekonaniach i wierze. Zero pytań, wątpliwości, konfliktów – nie tego zresztą oczekują odbiorcy filmu. Niewierzący nie mają tu czego szukać, nikt bowiem nie stara się do niczego namawiać, argumentować. Prawdy wiary traktowane są właśnie tak – jak prawda. A z prawdą się nie dyskutuje. Jeśli moc dobrego kina religijnego polega na sile wywołania jakiejś przemiany, refleksji, "Matteo" dobrym kinem religijnym nie jest. Inna sprawa, że nie próbuje być.


Tytułowy Matteo to włoski zakonnik i egzorcysta, który zmarł w 1616 roku. Jego legenda jest jednak silna do dziś, a kolejni egzorcyści wciąż powołują się na jego moc podczas odprawiania swoich rytuałów. Ksiądz nie jest jednak postacią o światowym posłuchu, co Kondrat ma nadzieję zmienić swoim filmem. Twórca tłumaczy nam z offu, że kiedy usłyszał o Matteo, postanowił uwiecznić jego postać w nadziei, że dobra nowina rozniesie się szerzej. Zaznacza też, że jako pierwszy opowie światu jego historię, po czym wkracza w kadr i rusza zbierać świadectwa. Reżyser dumnie maszeruje, kamera wiruje wokół jego samochodu, muzyka Michała Lorenca uderza w dramatyczne tony: sfilmowane jest to tak, jakby Kondrat jechał na jakąś niebezpieczną misję, od powodzenia której zależą losy świata.

Może faktycznie tak jest. Jeden z przemawiających do kamery księży oznajmia nam przecież, że żyjemy właśnie w czasach "szerzącego się satanizmu" i moc Matteo jest nam potrzebna jak nigdy. Szkoda tylko, że tego typu tezy traktuje się tu, jak gdyby nie wymagały wyjaśnienia. Wynika to oczywiście z wyjściowych założeń twórcy: to nie jest film artystyczny ani problemowy, tylko kino oczywistości. Reżyser siłą rzeczy korzysta jednak z filmowych (a więc artystycznych) środków wyrazu. A językiem oczywistości jest przecież – niestety – kicz. Kondrat mnoży więc spektakularne panoramy, zdjęcia lotnicze i ujęcia z dźwigu ukazujące nam miejsce narodzin Matteo albo łany zboża, wśród których przechadza się upozowany na niego aktor. Oto kicz religijny: ma być wzniośle. W ciągu zaledwie pięćdziesięciu minut filmu Kondrat jest zresztą w stanie upchnąć o wiele więcej dokumentalnych form podawczych, osiągając efekt absurdalnej niespójności.


Mamy więc rejestrację egzorcyzmów z wijącymi się w opętańczych spazmach biedakami. Mamy konwencję à la "Sensacje XX wieku" z dziennikarzem znajdującym się – niczym Wołoszański –  "tam, gdzie kiedyś znajdował się bohater" i wskazującym nam szlaki, którymi chadzał tamten. Mamy oczywiście standardowe "gadające głowy": ekspertów, księży, wierzących opowiadających nam historię życia Matteo oraz podających przykłady na to, jak do dziś objawia się on wiernym. Słyszymy więc, że samo jego imię ma moc przeganiania demonów, dla których "cuchnie" on "świętością" i które nazywają go nawet "pułkownikiem Matki Boskiej". Nie brakuje też nadprzyrodzonych relacji o przedmiotach cudownie materializujących się w ustach egzorcyzmowanych; są wśród nich nie tylko różańce i obrączki, ale i… kurze łapki. Jest też wyznanie kobiety o ruszającym oczami obrazku z podobizną Matteo. Co kto lubi.

Nieprzypadkowa jest też data premiery filmu. Wchodzi on do kin dokładnie w dniu śmierci Matteo: 31 października. Jeden z interlokutorów Kondrata wyjaśnia, że był to rodzaj znaku od Boga, sygnał dla wiernych do kontynuowania walki ze złem. Ostatni dzień października jest przecież – jak słyszymy – Dniem Szatana. Nie zapominajmy jednak, że Kondrat przygotował swój dokument z myślą o konkretnym widzu. Kto uważa zatem, że pozornie niewinny zwyczaj Halloween pod płaszczykiem zabawy, "cukierków i psikusów" w istocie otwiera naszą duszę na diabła, ten może ze spokojem wybrać się na seans "Matteo". Z kina wyjdzie zadowolony i utwierdzony w swojej wierze.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones